Czy może być coś bardziej ekscytującego niż wspinanie się roadsterem po krętych i ciasnych zakrętach przełęczy alpejskich położonych wyżej niż nasze Rysy? Nie sądzę.. Po słabym wyjazdowo pandemicznym roku 2020 obiecaliśmy sobie że w tym roku odrobimy wszelkie zaległości. Plan? Jasny i klarowny. Pokonać jedne z najbardziej znanych przełęczy dostępnych do jazdy samochodem. Czas wyjazdu założyliśmy na maksymalne 7 dni. Sama ekipa bardzo skromna gdyż dopiero zdobywamy doświadczenie w organizowaniu tego typu wyjazdów. A może po prostu chcieliśmy pobyć w samotności z naszymi roadsterami 😉

Przygotowania: Zaczęły się na kilka miesięcy przed samym wyjazdem. Hotele rezerwujemy poprzez popularny system rezerwacyjny. Same auta są raczej w ciągłym użyciu w sezonie letnim więc tutaj specjalnie się przygotowywać nie musimy. Im bliżej do godziny 0 tym bardziej narasta napięcie i chęć przeniesienia się niczym w Star Trek z miejsca na miejsce w kapsule czasu.

Dzień 1. Wieliczka – Gmund – Stelvio

Dość monotonny. Wyjazd godzina 21:00 i przed nami było plus minus 1000km dojazdówki do pierwszego noclegu – czyli do hotelu przed Stelvio Pass. Jazda przez noc jest zawsze męcząca – tym razem była wyjątkowo ciężka. Na obwodnicy Krakowa trzask prask – zepsuł się system audio. Czyli jedziemy bez radia 🙂 Po monotonnej nocy o godzinie 8:15 zameldowaliśmy się na śniadaniu w Gmund – miejscu w którym Ferdynand Porsche w starym tartaku w roku 1948 zaczął produkcję pierwszych samochodów marki Porsche. Mieści się tam obecnie niewielkie muzeum, które według obiegowych legend zgromadziło największą kolekcję samochodów Porsche 356.

Po zwiedzeniu muzeum ruszyliśmy w dalszą trasę i po kilku godzinach dotarliśmy nieco zmęczeni na kolację do hotelu Stilfserhof – takiego w typowym alpejskim stylu.

Dzień 2. Stelvio – Passo Stelvio – Varenna Lago di Como – Stresa Lago Maggiore

Poranek nie napawał nas optymizmem. Włochy, wakacje, sierpień – deszcz? mgła? O co chodzi.. No ale to przecież góry. Podczas wyprawy 2 lata temu mieliśmy już „przyjemność” jechać przez Passo Pordoi w ogromnej ulewie więc co tam dla nas Passo Stelvio czyli pnad 2700m n.p.m. 48 zakrętów, każdy po 180 stopni i aktualna widzialność około 10 metrów 🙂 Na szczęście po osiągnięciu odpowiedniej wysokości i bodajże 24 zakrętu udało się wyjechać ponad mgłę. Wyjeżdżając wczesnym rankiem zawsze można się napawać pustą drogą i brakiem autobusów miejskich (tak. na Stelvio można wyjechać czymś na wzór krakowskiego MPK). Uzbrojeni w kamery GoPro na samochodach wyjechaliśmy na sam szczyt i po zakupie pamiątkowych naklejek, wypiciu rozgrzewającej herbaty ruszyliśmy w dół na stronę południową przełęczy, która z tamtej strony jest mniej zakręcona ale nie mniej malownicza niż strona północna.

Sam zjazd ze Stelvio jest dość szybki i za typowym kurortem Bormio poprzez tunele w górach jest już w zasadzie płasko. Pożegnaliśmy także brzydką pogodę i w końcu wyszło nam słońce, więc dalszą trasę mogliśmy już pokonywać tak jak lubimy czyli ze złożonym dachem – zwłaszcza że na obiad mieliśmy zaplanowany postój w miejscowości Varenna położonej nad samym brzegiem Lago di Como. Po krótkim dwugodzinnym postoju który spędziliśmy w restauracji przy stoliku nad samym brzegiem jeziora, szybkim zwiedzeniu miasteczka – mogliśmy ruszyć w dalszą drogę do miejsca docelowego – Grand Hotelu w miejscowości Stresa położonej nad pięknym Lago Maggiore.

Dzień 3 Lago Maggiore

W tym dniu zaplanowaliśmy typowy chill out dla naszych pięknych pań, czyli baseny, zwiedzanie Wysp Boromejskich a także zwiedzanie knajpek nad jeziorem. Lago Maggiore wraz z Lago di Como są stawiane jako dwa najbardziej urokliwe a zarazem snobliwe jeziora we Włoszech. Niezliczona ilość ogromnych willi z fantastycznymi ogrodami, luksusowych hoteli oraz duża ilość naprawdę niezłych samochodów sprawiły że mogliśmy się poczuć odrobinę w innym świecie. Zarówno z perspektywy lądu jak i jeziora okolica architektonicznie była po prostu niesamowita.

Ten dzień był nam bardzo potrzebny na regenerację sił przed kolejnym etapem podróży – Szwajcarią i jej małym wycinkiem w postaci fragmentu większej drogowej pętli zwanej u helwetów Grand Tour.

Dzień 4 Stresa – San Bernardino – St Moritz – Bernina Pass – Sondrio

Dzień zaczął się słonecznie ale już wiedzieliśmy że jadąc w góry znów pogoda naszym sprzymierzeńcem nie będzie. Mało tego naszym sprzymierzeńcem nie były także nasze sieci komórkowe. Kompletnie zapomnieliśmy że Szwajcaria mimo że w Europie – to w Unii Europejskiej już nie jest, w związku z czym w dosłownie w 5, 8 i 10 minut u każdego z nas skończył się limit na roaming danych (dobrze że UE zastrzegła że po dobiciu rachunku do 200pln usługi się blokują automatycznie 😉 – mamy nauczkę na następny raz – niemniej na okres przejazdu przez Szwajcarię zostaliśmy w zasadzie bez łączności internetowej). Ale nie przejęliśmy się zbytnio bo plan był bardzo atrakcyjny. Przełęcz San Bernardino, Julier i Bernina a także położone między nimi St Moritz napędzały nas pozytywnie do połykania kolejnych kilometrów.

Pierwszą decyzją było uniknięcie jazdy autostradą ponieważ można tam zakupić jedynie winietkę na rok, a mielibyśmy do pokonania jedynie 80km. To była bardzo dobra decyzja ponieważ jadąc drogą równoległą trafiliśmy zupełnie przypadkiem do warsztatu totalnego maniaka aut z Zuffenhausen. Marco Pelucca – właściciel warsztatu przy którym dość spontanicznie zrobiliśmy przystanek okazał się posiadaczem niesamowitych rodzynków spod znaku naszej ulubionej marki. Porsche 356 speedster, Porsche 356C, Porsche 911 964RS, 964 Targa i Porsche 968 CS to było tylko klika samochodów z jego bogatej kolekcji, którą chętnie nam pokazał i po kilkunastu minutach rozmowy mogliśmy podekscytowani ruszyć w dalszą podróż.

Po kolejnych kilometrach znów wjechaliśmy w wysokie góry, znów pogoda stała się kapryśna i kolejny raz musieliśmy się przedzierać przez mgłę. Szwajcaria była podobnie niegościnna w tym roku jak i Włochy. Sama przełęcz San Bernardino jest położona na wysokości 2066m n.p.m. Na przełęczy znajduje się małe schronisko wraz z kawiarenką, a na przeciwko znajduje się jezioro. Zjazd z przełęczy prowadzi krętą drogą bardzo dobrej jakości z licznymi zakrętami które dają mnóstwo frajdy z ich pokonywania.

Nawet nie zauważyliśmy kiedy wyszło słońce i znów mogliśmy zrzucić dachy i napawać się wiatrem we włosach. Kolejnymi serpentynami podjechaliśmy na kolejną przełęcz na naszej drodze – Julierpass. Przełęcz dużo bardziej skalista od zielonej San Bernardino, położna jest na wysokości 2284m n.p.m. W zasadzie na szczycie jest tylko jeden mały kiosk i toalety więc nie pozostało nic innego jak zrobić kilka pamiątkowych ujęć i ruszyć w dalszą podróż. Po bardzo stromym zjeździe w dół przejechaliśmy przez jeden z najbardziej znanych kurortów narciarskich w Szwajcarii – St Moritz i skierowaliśmy się na drogę powrotną do Włoch, która prowadziła przez ostatnią z planowanych przez nas na dziś przełęczy – Bernina Pass. Przełęcz o tyle widowiskowa że fragmenty jej drogi mijały punkty widokowe z których mogliśmy obserwować jęzor lodowca Morteratsch. Zjeżdżając z przełęczy Bernina jechaliśmy równolegle do słynnej trasy Ekspresów Lodowcowych Bernina Glacier Express. Późnym popołudniem, zataczając duże koło wróciliśmy w znane sobie rejony Włoch w okolice miejscowości Sondrio, która słynie z licznych winnic – naszym docelowym hotelem był Retici Balzi. Hotel ten położony jest widowiskowo na zboczu wzgórza pokrytego praktycznie w całości winoroślami. Oczywiście zakupiliśmy lokalne wino do degustacji i siedząc na okazałym balkonie mogliśmy się na spokojnie zastanowić nad kolejnym dniem wyprawy.

Dzień 5 Sondrio – Brescia – Belluno

Poranek nas nie zaskoczył – znów pogoda się skiepściła. Po szybkim przeglądnięciu aktualnych prognoz postanowiliśmy zmienić ten dzień na bardziej słoneczny. Jako że następny hotel był zarezerwowany i już nie mieliśmy możliwości jego odwołania, zapadła decyzja że nie jedziemy w Dolomity, które zjechaliśmy 2 lata temu. W zamian za to prognozy nad Brescią zapowiadały słońce. A jak Brescia i samochody to pomysł przyszedł sam – jedziemy do muzeum najsłynniejszego wyścigu w tej części europy – Mille Miglia. Wyścig ten był organizowany w latach 1927-1957 i miał charakter wytrzymałościowy. W dzisiejszych czasach co roku organizowany jest wyścig, w którym startują samochody, które jeździły w tamtych latach na trasach w północnych Włoszech. Do muzeum docieramy dość wcześnie więc miejsca parkingowe mamy praktycznie przy samym wejściu. Samo muzeum robi ogromne wrażenie i żywcem przenosi nas w czasy międzywojenne, kiedy Mille Miglia osiągało szczyt popularności. Oczywiście spośród większości włoskich samochodów takich jak Fiat, Alfa Romeo czy Maserati, znajdują się takie perełki jak Bugatti czy Mercedes Gullwing. Nas interesują także samochody naszej ulubionej marki i na dłużej zatrzymujemy się by podziwiać piękne Porsche 356 Speedster.

Po opuszczeniu muzeum skierowaliśmy się w stronę hotelu, gdyż szukając pogody musieliśmy nieco nadłożyć kilometrów względem pierwotnie zaplanowanej trasy. Za to kolejny dzień zapowiadał się wyśmienicie. Słońce, upał i tylko 100km do przejechania w tym bardzo urokliwa przełęcz Passo Boldo.

Dzień 6 Belluno – Passo Boldo – Wenecja

Pogoda od samego rana petarda. W końcu mogliśmy się wyspać, spokojnie zjeść śniadanie i jak biali ludzie wyjechać z hotelu około godziny 10 nigdzie się nie spiesząc. Trasa którą mieliśmy pokonać była w zasadzie spacerkiem w dodatku okraszonym niezwykłą przełęczą. Passo Boldo ma niezwykłą historię. Pierwotnie była to bardzo stroma i kręta ścieżka piesza. Ze względu na strategiczne położenie zapadła decyzja o budowie drogi kołowej. Budowę przerwały działania wojenne i dopiero dokończono budowę w latach 1917-18 w zaledwie 100 dni. Z tego względu do dziś droga ta nazywana jest Drogą 100 dni. Nachylenie maksymalne to 12% ze względu na fakt że podczas wojny była wykorzystywana do transportu ciężkiej artylerii. Droga ma 5 tuneli i 6 mostów oraz jeden pas ruchu w związku z czym jest regulowana kilkoma zestawami sygnalizacji świetlnej. Wysokość przełęczy to zaledwie 706m. n.p.m. więc zjazd z niej nastąpił błyskawicznie co spowodowało lekki niedosyt i po postoju w pobliskiej kawiarence wróciliśmy aby jeszcze raz ją przejechać i udokumentować jej niezwykłość 🙂


Kolejne kilometry upłynęły bardzo szybko i nasza podróż w zasadzie zmierzała ku końcowi. Ten dzień miał nam dać bufor odpoczynku przed ostatnim 7 dniem który był powrotem do domu.

Wenecja powitała nas upałem sięgającym 37 stopni i nawet stylowy hotel nad samym Canale Grande nie sprawił że zrobiło nam się chłodno. Mieliśmy za to czas na obiad, kolację i odpoczynek przed naszym 1000 kilometrowym Mille Miglia do domu.

Dzień 7 Wenecja – Wieliczka i podsumowanie

Podsumowując naszą kolejną już wyprawę. Poza jednym dniem, założony przez nas plan został wykonany w całości. Kolejny raz nasze już dwudziestoletnie Boxstery bez problemu dały radę pokazując niesamowitą zwinność swojej konstrukcji na bardzo krętych drogach Alp włoskich i szwajcarskich. Przejechaliśmy około 2700km spalając średnio 12l / 100km. Zobaczyliśmy wiele nowych miejsc, spotkaliśmy fantastycznych ludzi i spędziliśmy w naszych Porsche bardzo intensywne 7 dni. Takie wyjazdy napędzają do snucia planów wyjazdowych w przyszłym roku – ale co wypali a co będziemy musieli przełożyć na kolejne lata to najbliższy czas pokaże. Wszystko co robimy – robimy z pasji.. do Porsche 😉

Kategorie: wyjazd turystyczny